Musiałam spakować się. Nagle. Choć przecież od dawna znałam datę mojego powrotu do Polski. Ale to było zbyt szybko, zbyt niespodziewane pośrodku tego wszystkiego co działo się w domu dziecka. Pakowałam się wieczorem. Pospiesznie. Usłyszałam trzaśnięcie drzwi. Weszłam do pokoju dziewczynek. Zobaczyłam zapłakaną Natalii. Zanosiła się. Szepnęłam jej imię. Podeszła. Przytuliła się. Odpowiedziała, że to przez tatę. Znów była świadkiem rzeczy, które dzieci nie powinny dotyczyć. Schodzę do dzieci. Myję naczynia po kolacji. Przychodzi Dalia i jakby skarżyła się czemu to akurat ja wyjeżdżam.
Idę ostatni raz z dziećmi do kaplicy. Siostra prosi, aby dzieci pomodliły się z mojej intencji, bo dzisiaj w nocy wyjeżdżam. Nie mogę nic powiedzieć, bo zacznę płakać. Modlę się za nich. Dziewczynki przytulają mnie. Idę do ich pokoju i po raz ostatni daję buziaka na dobranoc. Wchodzę do ciemnego pokoju Dalii i słyszę jej głos. Gwałtownie siada na łóżku i daje mi swoją maskotkę. Daje jedyne co ma. Milczę, bo to dla mnie zbyt dużo. Pokazała mi właśnie co to znaczy ofiarowywać wszystko co ma i kochać. Żegnam się z każdym dzieckiem. Zapewniam, że będę się o nich modlić, proszę, aby sami pamiętali o modlitwie, byli dobrzy i radośni. Wiem, że będą. Bo mają w domu dziecka zapewnioną opiekę. Choć jestem smutna, że więcej ich nie zobaczę, to w sercu czuję pokój, że moje dzieci nie zostają same.
Wracam do pakowania. Jeszcze wszystko leży na podłodze. A samolot za kilka godzin. Mam zapakować do walizki tyle ubrań, kosmetyków, urządzeń. Połowę zostawiam. Ale to co najważniejsze zabieram ze sobą: serce, które uczyło się kochać i wspomnienia. Boże, dziękuję Ci za ten czas, za te dzieci i za to, że Ty zawsze byłeś.