niedziela, 30 listopada 2014

1440 minut

Ile może wydarzyć się w ciągu jednego dnia? Niby niewiele. To zaledwie 24 godziny, czyli 1440 minut, ale każda minuta może zaskoczyć, szczególnie, gdy mieszka się z gromadką dzieci. Bo... Adrianna obraża się kilka razy dziennie. Jane chodzi i pokazuje co ją boli, a co chwilę boli coś innego. Nicola lubi porozmawiać w najmniej odpowiednim momencie, kiedy wszyscy powinni zachować milczenie. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że kierowca busa nie przywiezie kogoś ze szkoły i zacznie się zamieszanie. W domu ciągle coś się dzieje. Dzieci pokłócą się i trzeba szybko interweniować. Ktoś obrazi się, bo czegoś zabroniłam. Wtedy sprzeczają się i próbują wymusić to czego chcą. Potem przychodzą, przepraszają i chcą porozmawiać. 
Misje to nauka cierpliwości i pokory. Często też szkoła znoszenia porażek, pytań o słuszność podejmowanych decyzji i studia podyplomowe z kochania tego co trudne. Przekonuję się o tym każdego dnia.

Pisałam ostatnio o Dalii. Dziewczynce, która straciła rodziców. Zaglądałam do dzieci przed pójściem spać i odmawiałam z nimi modlitwę (chociaż to chyba za dużo powiedziane... przeżegnałam się i milczałam, bo nie umiem arabskiego. Patrzyłam się na krzyż wiszący na ścianie i prosiłam Boga o szczególną opiekę właśnie nad tymi dziećmi). Mój czerwony kapturek wyskoczył do mnie, pociągnął za rękę, wskazał na zdjęcie wiszące nad łóżkiem i krzyknął: "To moja mama". Wiedziałam, że zmarła zaraz po jej urodzeniu. O nic nie pytałam. Ustawiłam ją obok zdjęcia, objęłam dłońmi twarz i powiedziałam:

- Masz tak samo śliczny uśmiech jak Twoja mama - a w zamian usłyszałam w jej głosie niedowierzanie i radość.

A poza tym szykujemy się do świąt Bożego Narodzenia. Zresztą nie tylko my. Wybraliśmy się dzisiaj z dziećmi na spacer. Na placu przed Bazyliką Narodzenia Pańskiego ustawiona jest choinka. Niebawem zakończą jej dekorowanie. Dzisiaj rozpoczął się adwent, czas radosnego oczekiwania. W tym roku nie będę wstawać wczesnym i chłodnym porankiem żeby zdążyć na roraty. Adwent spędzę inaczej, choć jeszcze nie wiem jak. 





czwartek, 27 listopada 2014

Betlejemska ulica

Towarzyszę dzieciom w drodze do i ze szkoły. Zza szyby busa obserwuję codzienne życie jakie toczy się w Betlejem. Prowadzić tutaj samochód to prawdziwy popis umiejętności. Kierowcy przeważnie nie respektują znaków, czasami stosują zaskakujące manewry, posługują się sobie znanymi gestami i np. nagle przepuszczają kogoś. Widzę sklepy bardzo małe i zaniedbane, są też takie nowoczesne i ekskluzywne. Na chodniku przed niektórymi sklepami wystawiony jest towar. Mój wzrok przykuwają banany. Mijam autokary wypełniony pielgrzymami i czekających na nich sprzedawców ulicznych oraz mężczyzn lub chłopców pchających wózek z pieczywem. 
Obserwuję ludzi. Ostatnio zwracałam uwagę na chusty, które noszą mężczyźni. Tradycyjne arabskie nakrycie głowy nazywa się kefija. W Polsce potocznie określane jest jako arafatka. W Palestynie wykonane są z mieszaniny bawełny i wełny. Są dwie wersje: biała z czerwonym wzorem lub biała z czarnym wzorem. Istnieje wiele metod wiązania arafatki na głowie. Niektórzy mężczyźni robią z niej turban, a inni luźno nakładają ją na głowę, więc opada ona na ramiona i plecy. Wtedy kefija przeważnie podtrzymywana jest za pomocą pętli wykonanej ze sznura nazywanego agal. 





niedziela, 23 listopada 2014

Dziewczyna w kapturku

W piątek dzieci mieszkające w domu dziecka jadą na lekcje religii. Po południu wybieramy się na plac zabaw. Obserwuję Dalie. Nie widziałam jej wcześniej roześmianej. Jest raczej poważna. Zawsze przygotowana.  Mundurek szkolny złożony nienagannie, leży na krzesełku przy łóżku, włosy uczesane w kitkę, zadanie domowe odrobione. Nie stwarza problemów. Na placu zabaw zaczepiam ją. Bawimy się. Pierwszy raz widzę jak wygląda, gdy jest roześmiana. Biegnie w moją stronę. Łapię ją i unoszę. Jest lekka, taka mała dziewczyna w czerwonym kapturku. Kręcimy się w kółko. Dalia ma zaledwie siedem lat, kilka lat starszego brata, ciotki i wujków. Rodziców nie ma. Zmarli. Chciałabym częściej widzieć ją tak roześmianą. 






wtorek, 18 listopada 2014

Youssef

Youssef ma pięć lat, wielkie brązowe oczy, ciemne włosy i znoszone czarne buty. Te buty są nieodłącznym elementem ubioru chłopca.
- Dostałem je od taty - mówi dobitnie, kiedy pytam czemu założył je zamiast kapci. 
Nieważne, że zdarte w kilku miejscach. Ważne, że są od taty. A tata? Jest, ale jedynie na odległość, bo on nie może opiekować się synem. Youssef zostaje z nami na weekend.

W sobotę sprzątamy sypialnie dzieci. W domu są jeszcze siostry: Lorin, Mariana i Żorżet. Wszyscy zabieramy się do pracy. Dzieci zadziwiająco chętnie wycierają kurze, zamiatają podłogi i porządkują ubrania. Starają się jak mogą, szczególnie te młodsze. Trzeba czasem pokazać palcem, że półka nie została wytarta dokładnie. Wskazać prawy bok, potem lewy, drzwiczki i uchwyty. Józef sprząta ochoczo i dopytuje się czy naprawdę pójdziemy na lody. 


Koniec porządków. Youssef ubiera swoje "najlepsze" buty i wyruszamy. Najpierw trzeba podejść pod górę, potem skręcić w lewo i szukać sklepu w którym są lody. Okazuje się, że nie jest to zadanie łatwe. W sklepach spożywczych ich nie ma. Trafiamy do lodziarni. Pytam o rodzaje lodów i... Youssef przejmuje inicjatywę. Szybko dogaduje się ze sprzedawcą, miesza pięć albo sześć rodzajów lodów, a ja stoję jak oniemiała. Można kupić jedną lub kilka gałek, a zmieszać dowolną liczbę smaków. Wow. Sprzedawca patrzy się na mnie i śmieje. A Youssef bierze swoje lody. 

Idę i trzymam jego dłoń. Jesteśmy dokładnie na tej samej ulicy na której kiedyś pomyślałam o wolontariacie w Betlejem. Wspominam ten czas i moment podjęcie decyzji o wyjeździe. W dniu dzisiejszym na moim Uniwersytecie odbywa się uroczyste wręczenie dyplomów. Znajomi świętują i cieszą się ze zdobycia tytuły zawodowego, a ja idę z tym małym chłopcem. Pewnie już zdjęli birety i rzucili je w górę. Trochę żałuję, że mnie tam nie ma, ale uścisk dłoni Youssef wynagradza mi to. 



środa, 12 listopada 2014

Pierwsze kroki

Powoli uczę się imion dzieci i poznaje ich charaktery. Wiem już, że Martina mało co rozumie po angielsku, ale uwielbia uśmiechać się nawet kiedy nie wie o co chodzi. Joelle lubi być przytulana, Karishma jest albo smutna albo niegrzeczna, Maya ciągle chce być w centrum uwagi. Niektóre dzieci są kochane przez rodziców, których nie stać na utrzymanie. Inne są traktowane jak niepotrzebny przedmiot, a kilkoro z nich nie ma nikogo bliskiego. Poznałam rytm dnia, ale tutaj zawsze może coś zaskoczyć. Pierwszego dnia kierowca busa wraca z Karishmą, która leży na ziemi i nie chce nigdzie iść.



W sobotę zmierzam do checkpointu. Jadę na Górę Oliwną do Jerozolimy. Tak, tak właśnie tam zbieram oliwki. Zostały wysokie drzewka, stoję na drabinie i przedzieram się przez gęste gałęzie. Ranią moje dłonie i ramiona. Widzę dzieci, które spotykałam na wolontariacie wakacyjnym w ubiegłym roku. Patrzę na ich twarze, są trochę poważniejsze, bardziej spokojne. Idę do ogrodu z oliwkami mijam Sharon. Mówi mi, że wczoraj zbierała oliwki, pokazuje gdzie, zdziwiona pyta skąd znam jej imię. Dopytuje się czy wrócę. Rok. Minął rok, a ona wyższa, ładniejsza i bez problemu mówi po angielsku. I tak wspominam dwa miesiące spędzone na Górze Oliwnej. Był to czas wypełniony różnymipracami. Uczyłam się łatania dziur w szkolnych mundurkach, sprzątałam szafy, porządkowałam ubrania, pomagałam przy opiece nad dziećmi. Często chodziłam na Eucharystię do Getsemani, wieczorami na modlitwę do Grobu Bożego. Wracałam na Górę Oliwną ze świadomością, ze Ktoś kiedyś tutaj też chodził. 



 Moja pierwsza niedziela w Betlejem. Arabskiego kompletnie nie rozumiem, ale biegnę na Mszę w tym języku.  Kościół franciszkanów wypełniony jest po brzegi. Za ołtarzem stoją członkowie chóru, a nad ich głowami znajduje się witraż przedstawiający narodzenie Jezusa Chrystusa. Rozglądam się po kościele. Widzę nie tylko twarze Arabskie. Są też pielgrzymi z całego świata. Podczas tej Eucharystii parafianie witają nowego księdza, przed kościołem czeka orkiestra. Jest radośnie. Zachwycam się tym, gdzie jestem. Idę do Groty Narodzenia. 





środa, 5 listopada 2014

Bo chcę kochać

Cztery godziny i zegarek przestawiony o godzinę do przodu wystarczył, aby odmienić moje życie. I tak oto o godz. 6.10 znalazłam się na zakręcie pomiędzy Arabskimi mężczyznami. Oni czekali na autobus do pracy. Ja na samochód, który zawiezie mnie do Betlejem. 

Od mojego przyjazdu minęło szesnaście godzin, a już zdążyłam podpaść u Siostry, bawić się z dziećmi, przytulić i ucałować je w prawy policzek, szykować do spania, uspokajać i stać się wrogiem dla jednej z dziewczynek. Niby to tylko szesnaście godzin, a już zdążyłam zapytać się sama siebie po co mi to wszystko? Ahhh... po to żeby tym dzieciom powiedzieć, że są kochane przez Boga. Bo ja chcę je kochać. Bo chcę ich dobra. Pewnie niejeden raz zawiodę, źle coś zrobię, nie będę umiała dobrze powiedzieć czegoś po angielsku, znów źle zaakcentuje lub złoże zdanie, ale przecież jestem tutaj, bo... No właśnie. Dlaczego tutaj jestem?